Marc zaciągnął hamulec, wyłączył dudniącą muzykę i zgasił silnik, a jego dłonie zaczęły nerwowo bębnić w kierownicę. W samochodzie panowała nieznośna cisza, wycieraczki zastygły nieruchomo i przednia szyba spłynęła deszczem. Miał szczęście, że udało mu się zaparkować tak blisko.
Odchylił się na siedzeniu, wyciągając glocka zza paska jeansów. Chwilę obracał go w zamyśleniu w palcach, po czym szybkim ruchem wepchnął do schowka na desce rozdzielczej. To samo zrobił z nożem przytroczonym do łydki i z kastetem spoczywającym dotąd w bezpiecznej kieszeni jeansowej kurtki. Na wszelki wypadek sprawdził ją dokładniej i ze zdziwieniem odkrył małą torebkę kokainy. Musiała tkwić tam już od dawna, bo proszek przykleił się do wnętrza plastikowego woreczka. Narkotyk wylądował w specjalnym rozcięciu z boku fotela pasażera; ostrożności nigdy za wiele. Marc otworzył portfel, po raz kolejny upewniając się, że miał przy sobie dwa dokumenty potwierdzające tożsamość. Dowód i prawo jazdy tkwiły na swoich miejscach. Rozejrzał się dookoła, ale nie przychodziło mu do głowy nic więcej, co mogłoby odwlec nieuniknione.
Westchnął. Właściwie miał odwiedzić Ramonę już parę dni temu, ale to nie był dobry czas. Nie w nastroju, w którym zostawił go Tyler i z pewnością nie później, po rozmowie z Rizzo. Nieświadomie zacisnął dłonie w pięści. Nawet on wiedział, że wtedy nie udałoby mu się wymazać wypowiedzianych ostatnio słów, więc zamiast dalej pędzić Bruckner Expressway, w ostatniej chwili przeciął trzy pasy do zjazdu i przy wtórze klaksonów nerwowych kierowców skręcił w boczną Bronx River Avenue. Potrzebował chwili, żeby ochłonąć oraz spokojnie przemyśleć strategię spotkania z młodym Rizzo.
W sumie nie poszło tak źle, jak się obawiał. Kiedy już odebrali mu broń i poczuł się przez to wystarczająco odsłonięty, rozmowa przebiegała w czysto biznesowej atmosferze. Garnitury, gładkie gadki, kawka, tego typu sprawy. Nie jego liga, czuł się dziwnie obco, jakby nie na miejscu. Może ojcu to pasowało, ale on nie potrafił tak grać. Co innego zapierdalać w warsztacie z tłustymi od smaru łapami, a co innego pracować na regularne zlecenia dla kogoś takiego jak Rizzo. Niby nic, ledwie parę drobnych testowych zadań na początek, poradzi sobie, potrzebuje tych pieniędzy, ale…
Ponownie westchnął i pokręcił głową. Wysiadł z samochodu, ciężkie krople uderzyły w kaptur, kiedy stanął oparty plecami o forda, próbując powstrzymać drżenie dłoni. Przed sobą miał grube mury Spofford. Spływające wodą ciemne paszcze okien przypominały mu ostatnią wizytę u ojca w Green Haven. Pomyślał, że każde więzienie wygląda tak samo, niezależnie od koloru zewnętrznych ścian. Spojrzał na zegarek, ledwie dostrzegając godzinę na rozlanym kwarcu wyświetlacza. Powinien już dawno wypieprzyć tego śmiecia. Gdzieś z tyłu dobiegł odgłos tłukącego się szkła i krzyki, ale przejeżdżająca tuż obok ciężarówka zagłuszyła słowa. Podciągnął spodnie, które niemal od razu opadły do poprzedniej pozycji, splunął ciemną grudką tytoniu i ruszył w stronę zakratowanej bramy.
Znalazł się w ponurym mroku wąskiego korytarza, w którym chłodno powitał go strażnik. Chłopak wylegitymował się i wpisał na listę odwiedzających, po czym wypakował wszystko, co zostało w jego kieszeniach, na plastikową tackę. Zdjął bluzę, prezentując podobiznę swojego forda wytatuowaną na wewnętrznej stronie przedramienia. Przekroczył żółtą linię z wykrywaczem metalu i stanął sztywno, kiedy ręce strażnika metodycznie zaczęły go przeszukiwać. Zamknął oczy.
Zimno, zimno przenikające nagie ciało. Ostry ból po uderzeniu przez kapo o szyderczym uśmiechu, smród środka przeciw wszom. Kilka przysiadów, podniesienie jaj, otwarcie ust i spokojne czekanie, aż zajrzą do każdego zakamarka jego ciała, gimnastyka języka. Gryzące, bezkształtne ciuchy, szare slipki i szare skarpetki, gumowe klapki. Sala pełna chłopców w różnym wieku, od najwyżej ośmio-, może dziewięcioletnich do tych prawie dorosłych. Byli wszędzie, siedzieli na ławie pod ścianą, leżeli na podłodze, sikali do sedesu i obok sedesu, prężyli muskularne ramiona lub kulili się w najciemniejszych kątach, nie patrząc na siebie.
Poczuł szturchnięcie, kiedy strażnik wepchnął mu w ręce t-shirt i bluzę. Otworzył oczy, rozluźnił mięśnie szczęki; nie zdawał sobie nawet sprawy, że je zacisnął.
– Pani naczelnik chciałaby się z tobą najpierw widzieć, Mack.
Zaskoczony skinął głową, po czym dał się poprowadzić przez plątaninę korytarzy i wind. Czuł lekki niepokój, idąc w zwykłym ubraniu, w adidasach, bez kajdanek na rękach, jakby był po niewłaściwej stronie krat. Z miejsc, którymi szli, nie mógł widzieć cel, ale doskonale wiedział, gdzie się znajdowały i jak wyglądały, miał już czas porządnie się z nimi zapoznać. Czuł irracjonalny lęk, że zaraz wepchną go do małego, ciemnego pokoju przesłuchań z gołą żarówką zwieszającą się smętnie z sufitu, w jej rozedrganym świetle uniesie się strużka dymu papierosowego. Zrobiło mu się zimno na to wspomnienie; cele Spofford należały już do przeszłości.
* * *
Ciężkie drzwi zamknęły się z łoskotem, więżąc go w ciasnym pokoju wizyt. Przyszło mu do głowy, że w Spofford wszystkie pomieszczenia były ciasne i ponure, nie wyłączając cel. Powinni zamknąć w jednej z nich architekta, który to zaprojektował.
Znów ogarnęła go złość na Ramonę. Jak mogła być tak głupia, żeby wylądować w poprawczaku? I to nie w byle jakim, ale akurat w Spofford, które bardziej przypominało więzienie niż ośrodek resocjalizacji małolatów. Tam, gdzie wszystkie barwne opowieści o pomocy dzieciakom były tylko pieprzonymi bajkami.
Usiadł przy okrągłym, metalowym stole, ale niemal natychmiast poderwał się, podciągając spodnie. To było takie cholernie nie na miejscu!
Sięgnął do kieszeni po bryłkę tytoniu, ale przypomniał sobie, że zostawił ją w samochodzie. Zamiast tego podszedł więc do zakratowanego okna i wpatrzył się w deszczową ulicę zalaną żółtym światłem latarń. Z tej perspektywy kolorowe neony wyglądały jak wyjęte z komiksów Marvela.
Nie powinno go tutaj być, a już na pewno nie w takich okolicznościach i nie po tej stronie krat. Prędzej spodziewałby się ujrzeć w tych murach bliźniaków, może nawet Conrada, ale nie Ramonę. Miała pecha, ale kurwa, nie aż takiego! Choć chyba jednak powinien brać pod uwagę każdą możliwość… Kto będzie następny? Emma?
Dużo łatwiej przyszło mu odwiedzić Ramonę na oddziale psychiatrycznym. Nafaszerowali ją tam jakimś świństwem, ale przynajmniej nie zakuli w bransolety i jeśli się bardzo chciało, można było zapomnieć o tych wszystkich pieprzonych kratach w oknach.
Bał się dzisiejszego spotkania, choć nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą. Nie chciał oglądać siostry w takich okolicznościach. Jak mógłby spojrzeć jej w oczy, kiedy sam był wolny? Nie miał nic do zaoferowania, żadnej obietnicy do złożenia, którą udałoby mu się dotrzymać.
Naczelniczka ostrzegła go, że Ramonę napadły jakieś dziewczyny, ale i tak poczuł, jak wszystko się w nim gotuje, kiedy zobaczył siostrę w drzwiach. Szła, szurając stopami i jakby lekko utykając, więzienne ubranie wisiało na jej wychudzonym ciele. Ktoś mógłby pomyśleć, że w takich miejscach ludzie dorośleją, lecz na Ramonie najwyraźniej wywierało to odwrotny skutek.
Na jego widok uśmiechnęła się blado, ale ten uśmiech nie sięgnął oczu. Kiedy podeszła bliżej, zauważył na wnętrzu jej nadgarstków cienkie nitki świeżych ran. Zacisnął dłonie w pięści i próbował opanować gniew.
* * *
Usiadła na metalowym krześle naprzeciw Marca. Widziała, że był zdenerwowany, a to uczucie jeszcze najwyraźniej w nim rosło, im dłużej ją obserwował. Przez chwilę zawiesił wzrok na nowych ranach od żyletki. Wiedziała, że brak długich rękawów nie przyniesie niczego dobrego, ale gips nie chciał dać się przecisnąć przez bluzę.
Spojrzała na niego uważnie. Wydawał się inny, doroślejszy, także szerszy w ramionach, jakby zmężniał przez ostatnie tygodnie. Nawet twarz miał poważną i skupioną, a w oczach nie było cienia zwykłej wesołości.
– Hej – rzuciła cicho. Jej wzrok zatrzymał się na jego silnych, spracowanych dłoniach i porządnie wyszorowanych, równo obciętych paznokciach. Miał obsesję na punkcie czystości. – Nowa dziara?
Skinął głową, zaciskając pięści i kładąc je na stole. Na obu małych palcach znajdowało się po jednym równoramiennym krzyżu, a na każdym kolejnym wytatuowana była litera, które razem, czytane od lewej do prawej, tworzyły słowo F-A-M-I-L-Y. Kciuki zostały oszczędzone.
Ramona wyciągnęła dłoń i delikatnie musnęła świeży rysunek, wciąż jeszcze lekko zaczerwieniony. Głośno przełknęła ślinę po czym zamrugała, bo znów zbierało jej się na płacz. Nie wiedziała, że tyle dla niego znaczyli.
– Kto ci to zrobił? – wycedził przez zęby, zataczając ręką koło od gipsu do żółto-zielonego siniaka pod okiem.
Wzruszyła ramionami, kuląc się pod jego groźnym spojrzeniem.
– Ramona, kurwa! – urwał, próbując się uspokoić. – Rozmawiałem z naczelniczką – nagle zmienił temat. – Wygląda na… zmartwioną.
– Udaje. Jak wszyscy.
Skinął głową. Musiał o tym wiedzieć, przecież sam przez to już przechodził.
– Nie daj się im – powiedział. – Nie daj się złamać. Walcz, jeśli musisz. Ale zrób wszystko, żeby stąd wyjść.
– A co ja niby innego robię przez cały czas? – warknęła.
– Użalasz się nad sobą? Milczysz, a to cię prędzej wpędzi do grobu, kurwa, niż na drugą stronę bramy.
Wpatrzyła się w swoje dłonie leżące na blacie. Oczywiście miał rację, co ona niby takiego robiła, odkąd wróciła z psychiatryka? Dała sobą pomiatać jak ostatnia cholera. Tylko w jaki sposób miała to zmienić, odwrócić sytuację?
Pomyślała o gorącym i namiętnym pocałunku Nathalie, przebijającym się z całą mocą przez jej psychiczną barierę, niszcząc ją w drzazgi. Smakował dymem papierosowym, krwią i czymś, czego nie potrafiła nazwać. Uczucie, które mu towarzyszyło, było inne, dziwne, nieznane, przez co jednocześnie w jakiś sposób pociągające i aż bolesne. Miotały nią sprzeczności, kiedy zesztywniała nie mogła zebrać myśli do kupy i nadążyć za tym, co się stało, z drugiej strony tak bardzo pragnąc ciepła płynącego od drugiej osoby, odrobiny czułości, że zrezygnowana poddała się chwili.
– Ramona?
Zorientowała się, że Marc coś do niej mówił. Spojrzała na niego, wyrwana z zamyślenia. Przypatrywał się jej uważnie i przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś dodać, ale zmienił zamiar.
– A co u was? – spytała, krzyżując nogi pod stołem i siadając wygodniej na krześle.
Tym razem to brat wzruszył ramionami.
– To, co zawsze, w sumie. Dziewczyny się nie odzywają…
– Nicole? – przerwała mu.
Pokręcił smętnie głową.
– Ma tam lepsze życie, wiesz?
– Taaa, akurat. I ty w to wierzysz?
– A co mi innego zostało?
Nagle wydał się jej zmęczony, jakby przytłoczony. Zobaczyła ciemne cienie pod jego oczami i ślad zarostu na brodzie, choć zawsze skrupulatnie się go pozbywał. Chciała podejść, przytulić się do niego, poczuć zapach mydła i wody toaletowej, których używał. Pragnęła, żeby czas zatrzymał się na chwilę. Ach, gdyby tak mogła wrócić już do domu!
– Musisz się stąd wydostać. – Marc jakby czytał w jej myślach. – Pogadaj z opiekunką, pogadaj z naczelniczką.
Nachylił się do niej i dodał ciszej:
– Nawet gdyby miały tylko myśleć, że, no wiesz, gadasz z nimi normalnie.
Spojrzała na niego zdziwiona, ale zaczynała chyba rozumieć, o co mu chodziło. Gdyby tak blagować, że się zmieniła, dać sobie pomóc… Ostatecznie w kłamaniu była całkiem niezła, to się mogło nawet udać.
– Chcę do domu… – szepnęła.
Marc skinął głową i nagle znów się rozgniewał:
– Zabiję te dziwki, które ci to zrobiły.
– Daj spokój – szepnęła Ramona, po czym machnęła ręką. – Nie warto.
Chciał zaprotestować, ale zobaczył zbliżającą się w ich stronę strażniczkę, co oznaczało koniec wizyty. Oboje wstali i Marc niezdarnie spróbował objąć siostrę na pożegnanie. Nigdy nie był dobry w okazywaniu uczuć, więc sama na chwilę przylgnęła do niego całym ciałem, jakby desperacko, tłumiąc kolejne łzy. Musiała być silna.
– Wiesz… – usłyszała, kiedy już była prawie przy drzwiach. – Conrad chciał, żeby ci powiedzieć, żebyś się nie martwiła.
Spojrzała na niego zaskoczona, a jej twarz na sekundę rozświetlił uśmiech. Conrad o niej myślał, być może tęsknił… Tylko czy ona czuła to samo? Po tylu tygodniach izolacji, kiedy miała czas zdystansować się do wszystkiego, już nie była pewna. Życie nie mogło opierać się na piciu taniego wina, nie powinno rozgrywać się tak jak do tej pory. Musiała w końcu odnaleźć samą siebie. I przeżyć.